Autor Aneta Wieczerzak-Krusińska
Source: parkiet.com
Ostatnia grudka węgla kamiennego nad Renem wyjedzie na powierzchnię w grudniu tego roku. Kopalnia Prosper-Haniel kończy pracę. Transformacja Zagłębia Ruhry trwa już od dekad.
Kres eksploatacji węgla kamiennego nad Renem wyznaczono w 2007 r. Ostatni miał być zakład zlokalizowany w pobliżu Bottrop – miasta w Nadrenii Północnej-Westfalii. Wcześniej taki los spotkał inne zakłady Zagłębia Ruhry – kolebki tamtejszego górnictwa, gdzie przez półtora wieku biło przemysłowe serce Niemiec.
– Z krajowego wydobycia zrezygnowano nie ze względów ekologicznych, lecz ekonomicznych – przekonuje Reiner Priggen, prezes Stowarzyszenia na rzecz Rozwoju Odnawialnej Energetyki w Nadrenii Północnej-Westfalii. – Już wtedy eksploatacja odbywała się na poziomie ponad 1 tys. metrów pod ziemią. Za tonę krajowego surowca płacono 230 euro. Ten importowany kosztował ok. 40 euro – argumentuje Priggen.
Dekady na transformację
Choć od podjęcia strategicznej decyzji upłynęło 11 lat, to restrukturyzacja niemieckiego górnictwa węgla kamiennego zaczęła się wcześniej. Pierwsze kopalnie zamknięto na fali kryzysu w późnych latach 50. poprzedniego stulecia. Dziesięć lat później wszystkie zakłady przekazano do jednej spółki RAG. Podobny manewr zastosowano na Śląsku, gdzie na bazie niemal znajdującej się na skraju bankructwa Kompanii Węglowej stworzono Polską Grupę Górniczą, a następnie powiększono ją o kilka kopalń Katowickiego Holdingu Węglowego. Z kolei kopalnie do zamknięcia przenoszone są do Spółki Restrukturyzacji Kopalń. Nad Renem zrobiono krok więcej, bo od od 2008 r. RAG znalazł się w strukturze fundacji jako „brudna spółka” z aktywami do likwidacji „czystej spółki” Evonik działającej w sektorze chemicznym).
W Polsce pierwsza fala restrukturyzacji w sektorze miała miejsce w latach 90. Sowite odprawy zachęciły wtedy do porzucenia zawodu ok. 350 tys. górników. Ich liczba w ostatnich dwóch latach stopniała o 10 tys. osób, do ok. 83 tys. osób. Mniej więcej tyle (ok. 81 tys. osób) zatrudniał niemiecki sektor w 1996 roku. Jeszcze 30 lat wcześniej w Zagłębiu Ruhry pracowało dwukrotnie więcej górników. Kopalnie zamykano ze względu na zwiększający się import.
Pierwsza fala restrukturyzacji nad Renem nie szła w parze jednak z polityczną odwagą, by na dobre skończyć z wydobyciem. Rządzili socjaldemokraci – partia wywodząca się z tego regionu i posiadająca tam żelazny elektorat. Coraz bardziej zdawano sobie sprawę ze skali wsparcia, jakie idzie na ten sektor. Począwszy od lat 60. niemiecki węgiel dostał 126,5 mld euro z państwowej kasy, większość na wsparcie wydobycia czarnego paliwa, z którego wyprodukowano 4445 TWh energii. Na dopłaty do rozwoju energetyki odnawialnej w latach 2000–2015 poszło 125 mld euro, za które wyprodukowano 1146 TWh. – To też nie było dobre. Nie chcemy mieć przemysłu zanadto subsydiowanego – stwierdza pracujący przez 40 lat w górnictwie Michael Wolters, dziś przedstawiciel połączonych związków zawodowych sektora górniczego, chemicznego i energetycznego (IGBCE). – Poza tym pomoc dla naszego sektora w przeliczeniu na pracownika wynosiła 100 tys. euro na rok. Pensje były wysokie, ale żaden górnik tyle nie zarabiał – dodaje Wolters.
Kompleks Zollverein w Essen, wpisany na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO, stanowiący jedną z głównych atrakcji Europejskiego Szlaku Dziedzictwa Przemysłowego. Węgiel wydobywano tam przez 135 lat, do 1986 r. Koks produkowano do 1993 r.
Ostatnie lata upłynęły związkom na negocjacjach dotyczących zabezpieczeń socjalnych, a władzom miast na rewitalizacji terenów pogórniczych. Ostatecznie uzgodniono, że na tzw. emeryturze pomostowej górnicy mają otrzymywać ok. 90 proc. swojej ostatniej pensji. Jednak przejście na to świadczenie wiązać się miało z rezygnacją z pracy. Młodsi – nieuprawnieni do jego otrzymywania – i pracownicy chętni do powrotu na rynek pracy mieli opcję przekwalifikowania. – Połowa z zatrudnionych w latach 90. górników (ok. 45,3 tys. osób) wybrała wcześniejszą emeryturę. Świadczenie zapewniało im zabezpieczenie wyższe, niż mogliby dostać w sektorze usług. Tych najbardziej wykwalifikowanych, tj. elektryków i mechaników, zachęcano do jak najdłuższej aktywności. Część inżynierów pracuje dziś nawet w sektorach związanych z zieloną energią – twierdzi Michael Webering, prezes Niemieckiego Stowarzyszenia Węgla Kamiennego (GVSt). Ze statystyk wynika, że ok. 28 proc. zostało przeszkolonych. Niektórzy pracują w służbach ratowniczych czy na lotnisku w Duisburgu – najdalej wysuniętego na zachód miasta Zagłębia. Dziś w konurbacji, składającej się też z Bochum, Essen i Dortmundu, mieszka ok. 5 mln osób – jedna trzecia populacji landu.
Przemysłowa przyszłość
Choć Niemcy zainwestowali dużo w rozwój zielonej energetyki, to nadal mają ogromny problem z emisją dwutlenku węgla. A Duisburg z 32 mln ton wypuszczonego w powietrze CO2 jest największym emitentem wśród niemieckich miast. Przedstawiciele sektora górniczego przekonują, że przemysłowa część kraju związana z górnictwem węgla kamiennego znacząco ścięła emisję, pozostawiając w tyle landy wydobywające węgiel brunatny (dyskusja o wyjściu z jego użycia trwa od trzech, czterech lat, ale na razie nie wyznaczono daty). Mimo to federacja będzie miała problem z dotrzymaniem międzynarodowych zobowiązań w zakresie emisji (celem na 2020 r. jest jej redukcja o 40 proc. wobec 1990 r.). Powodów jest kilka. Jeden to wciąż duża produkcja energii z węgla kamiennego i brunatnego, co widać zwłaszcza przy wyłączanych elektrowniach atomowych. Dziś węgiel kamienny niemal w całości (ok. 70 mln ton) jest importowany (przy ok. 4,8 mln ton krajowego wydobycia), głównie z USA i Australii, ale też Rosji i Kolumbii.
– Do produkcji stali wystarczyłoby około 10 mln ton rocznie. Niemcy poradziliby sobie bez węgla w energetyce – twierdzi Frank Switala, wnuk emigranta ze Śląska, który w Zagłębiu znalazł pracę jako górnik. Wspomina babcię sprawdzającą codziennie okna brudne od sadzy i unoszącego się pyłu. – Jako dziecko ciągle kasłałem. Inne dzieciaki miały astmę. Popieram transformację. Z powodów ekologicznych niedawno zmieniłem dostawcę prądu na firmę produkującą prąd wyłącznie z wiatru i wody – mówi, oprowadzając po dawnej kopalni i koksowni Zollverein w Essen (wpisanej na listę dziedzictwa UNESCO) grupę samorządowców, związkowców i przedstawicieli organizacji pozarządowych (m.in. WWF) z Polski, Bułgarii i Grecji, krajów, które wkrótce muszą przejść podobną ścieżkę. – Mamy nadprodukcję m.in. taniej energii ze słońca i wiatru. Czarne paliwo mogłoby zostać jedynie w przemyśle – przekonuje Viviane Raddatz zajmująca się polityką klimatyczną i energetyką w niemieckim WWF.
W samej Nadrenii Północnej-Westfalii produkuje się ok. 40 proc. prądu zużywanego w Niemczech, głównie z węgla. Czarne paliwo jest też potrzebne do produkcji stali. Dziś o przeszłości przypominają tylko pogórnicze hałdy, spowodowane osiadaniem terenu pęknięcia na domach (podobne do tych, z którymi borykają się mieszkańcy Śląska), a także zamknięte, lecz dobrze utrzymane fabryki na zrewitalizowanych terenach. Jak huta w Duisburgu sprzedana za jedną markę miastu przez firmę Thyssen (dziś ThyssenKruppp). – Była za mała, więc niekonkurencyjna, a dodatkowo bez dostępu do portu – jak działające do dziś dwa inne zakłady tego producenta – wyjaśnia Stephan Haas, oprowadzający po Landscape Park. Utrzymanie kompleksu kosztuje ok. 6 mln euro, z czego tylko jedna trzecia to wpływy własne m.in. z organizacji wydarzeń kulturalnych i sportowych. Kolejna pochodzi z budżetu federalnego, a resztę dokłada ratusz. Zapewne się opłaca, bo park przyciąga milion turystów rocznie i jest magnesem dla deweloperów apartamentowców i biurowców.
Duisburg walczy o nową tożsamość. – Mamy określone cele. Teraz szukamy strategii przekształcenia się z ośrodka typowo przemysłowego na miasto o bardziej zrównoważonym profilu – mówi burmistrz Manfred Osenger. Nie chce całkowitej rezygnacji z przemysłu stalowego w mieście, a jedynie zależy mu na dostosowaniu zakładów do wymogów środowiskowych. Z produkcją stali nadal jest związanych 80 tys. osób, a w samym Duisburgu wytwarza się jej ok. 20 mln ton rocznie. – Potrzebujemy wykwalifikowanych miejsc pracy. Na bazie samych usług można rozwijać się jedynie do pewnego momentu – argumentuje Osenger, który chce szukać przewag w rozwoju odnawialnych źródeł energii i usług logistycznych na bazie znajdującego się w Duisburgu największego na świecie portu rzecznego.
– Faktem jest, że regionalne PKB zmalało. Z drugiej strony każde miejsce pracy w górnictwie było subsydiowane, więc opłacane z kieszeni podatników – zauważa Alexandra Landsberg, z Ministerstwa Ekonomii, Innowacji, Digitalizacji i Energii Nadrenii Północnej-Westfalii. Według niej inne górnicze regiony mogą się uczyć też na błędach Zagłębia. – Transformacja trwała zbyt długo, a polityczna decyzja o rezygnacji z eksploatacji była wymuszona przez Brukselę zakazującą subsydiów w górnictwie – przyznaje Landsberg. Jednocześnie podkreśla, że już w latach 60. wraz z tworzeniem pierwszych uniwersytetów w regionie, pojawiły się nowe perspektywy dla dzieci górników. Ostatnia prosta zaś upłynęła bez protestów. Bo każdy zatrudniony w kopalni miał gwarancję alternatywnego zajęcia lub środki do życia. – Dojście do tego momentu zajęło nam 50 lat, a przez ostatnie 20 lat wiedzieliśmy, co i jak robimy. Historia wydobycia węgla kamiennego w Niemczech kończy się. Zaczynamy rozmawiać o rezygnacji z węgla brunatnego. To może stać się za 10–15 lat. Najważniejsze, by wyznaczyć datę końca. Wtedy wszyscy zaczynają myśleć, jak zabezpieczać interes poszczególnych uczestników procesu – stwierdza pragmatycznie Priggen. Według niego przyszłością ery powęglowej w Niemczech będą m.in. elektrownie na gaz syntetyczny z przetworzonej i zmagazynowanej w rurociągach zielonej energii. – Musimy popracować nad technologią, ale przy obniżonym do 5–10 centów za kWh koszcie produkcji energii ze słońca – z wyjściowych euro/kWh – to niedaleka przyszłość – dodaje Priggen.